Kiedy w moim domu robi się trochę nudno (czytaj jest zbyt
"idealnie") nachodzi mnie czas na refleksję. Nie lubię żyć pod
linijkę, o nieeee! Do minimalistki mi daleko, ale z zagracaniem wnętrz też nie
mam nic wspólnego. Znaczy się umywam od tego ręce, zwyczajnie duszę się wtedy.
No ale ja dziś chciałam o kiczu we wnętrzach wtrącić swoje trzy grosze. Słowo
to było niegdyś używane tylko w odniesieniu do malarstwa, w dodatku tylko w tym
mniej fajnym znaczeniu. Z biegiem czasu zaczęło obejmować nie tylko tandetne
płótna, ale i inne gałęzie sztuki. I tak w pewnym momencie kicz dotarł do
architektury (pewnie kojarzycie niektóre "koszmarki" budowlane)i
wnętrza.
Istnieje też coś takiego jak kicz zamierzony, który Susan Sontag
w swoim eseju nazywa "Kampem". Nie wiem czy Wy lubicie kicz, ale ja
zdecydowanie jestem na tak! Oczywiście nie zrozumcie mnie źle... Chodzi mi o
możliwość odpowiedniego wyważenia, małej dawki humoru i dystansu do siebie i
świata, którą możemy w delikatny sposób przemycić we wnętrzach.
Złotym pisuarom, fikuśnym, ciężkim łożom małżeńskim na małej
przestrzeni mówię zdecydowane nie! Jeden krasnal w ogrodzie może wyglądać
całkiem nieźle...no dobra może dwa (ja mam muchomora), jednak 30 takich
"agentów" to dla mnie zbyt dużo... Granica między kiczem a dobrym
smakiem jest bardzo, bardzo cienka, jednak postanowiłam zaprosić trochę
kiczowatych dupereli do mojego domu. Ha! W dodatku z recyklingu! Pewnie niektórzy z Was świetnie znają tekst :
"mamooooo, nudzi mi się?". No to pokroiłam butelki, pomalowałyśmy z
córą i wyszło małe ZOO. Pewnie jeszcze kilka rzeczy tego typu pojawi się w
naszym domu. Baśce bardzo się zwierzaki podobają, ale szkoda, że nie
widzieliście wzroku mojego "M"...Nie musiał już nic mówić;))))A potem
mnie czule przytulił. Znaczy się, wiadomo wszystko....
Nosi mnie teraz na obrazki akwarelowe, które chce zrobić dla córeczek. Zobaczymy co mi z tego wyjdzie...(sama jestem baaaardzo ciekawa!)