sobota, 30 kwietnia 2016

Wrocławski spontan

    Jakieś dwa tygodnie temu miałam przyjemność odwiedzić Wrocław. Był to zupełnie spontaniczny wypad. Jeszcze w nocy nie wiedzieliśmy czy aby na pewno pojedziemy. Mój kochany mąż wybierał się na szkolenie protetyczne i początkowo chciał jechać pociągiem. Jednak gdy okazało się, że podróż z przesiadką zajmie mu sporo czasu (wyjazd o 3.49) był zwyczajnie przerażony i zniechęcony. Szybko podjął decyzję, że jedzie jednak autem, bo czas podróży został przeliczony na niecałe 3 godziny;) A że wcześniej załatwiłam sobie wolne w pracy na ten dzień (nie miałam opieki nad małą) stwierdziłyśmy z Baśką, że tata nie pojedzie sam, tylko jedziemy w trójkę;) I tak oto całkowicie przypadkiem i "na doczepkę"wybraliśmy się do przepięknego Wrocławia! Nie muszę mówić, że szanowny małżonek z chęcią poszedłby z nami zwiedzać miasto, ale musiał grzecznie siedzieć na kursie i się doszkalać. Oczywiście jego serce tonęło w żalu (no dobra, nasze trochę też, że nie ma go z nami) ale i tak było super! Wybrałyśmy się z małą do ZOO i Afrykarium. Aura za oknem była mało sprzyjająca (deszcz i wiatr) ale dzielnie dawałyśmy radę;) Oczywiście czujemy spory niedosyt (chcemy zwiedzić jeszcze wiele miejsc, między innymi Muzeum Wody), nie wspominając, że tato dołączył do nas dopiero na późny obiad. Baśka chce mu osobiście pokazać okazy w Afrykarium i odegrać małą rolę bycia przewodnikiem...
    Znów zapowiadał się nam ciekawy wypad do Ustki, ale rozłożyło naszą trójkę choróbsko (a tak dzielnie trzymałyśmy się przez całą jesień i zimę) i właśnie dziś podjęliśmy decyzję, że nad morze nie jedziemy... Trochę żal, ale mam nadzieję, że będzie w tym roku jeszcze sporo okazji na wspólny wypad. Choć kto wie, czujemy się już trochę lepiej, więc może w nocy nas coś jednak najdzie i powiemy, że jednak zabieramy nasze manaty nad morze... A teraz trochę niewyraźnych kadrów z Afrykarium...










czwartek, 14 kwietnia 2016

Kuchennie

   Witajcie! Dziś przychodzę do Was ze spóźnionym kuchennym postem. Nie bądźcie źli, zwyczajnie po przeprowadzce wcale nie zwolniliśmy tempa, bo ciągle jest mnóstwo rzeczy do zrobienia i załatwienia. Nie mam zamiaru jednak Wam biadolić jak to mam źle, bo wcale nie mam. Lubię żyć intensywnie, czasem tylko niektóre sfery życia dostają małym rykoszetem;-) Dlatego zgodnie z obietnicą przychodzę z małą porcją zdjęć mojej kuchni. Z założenia miała być miejscem ciepłym i przytulnym. Twierdzę w 100 % że udało nam się uzyskać efekt. Często słyszymy to od gości, ale tak naprawdę wcale nie zależało nam na gościach i ich zdaniu. Chodziło nam o nas i o atmosferę.
   Od momentu kiedy mogłam zacząć działać przy garach spełniam się jako kobieta! Tak, lubię moje miejsce w kuchni;) I nie chodzi mi o bycie kurą domową na etacie spełniającą kulinarne zachcianki domowników. Ja zwyczajnie lubię (baaa...uwielbiam) gotować, piec, pitrasić czy jak to tam jeszcze nazwać. Kocham wkładać w potrawy całe swoje serducho i z miłością podawać je domownikom. I niech się oburzają feministki, że jest to taki sztandarowy, zamykający kobiety podział ról. Może być jaki chce;) Oczywiście nie zamierzam nikogo urazić i chcę to podkreślić kilka razy (lubię dzielić się domowymi obowiązkami, lubię kiedy to szanowny małżonek coś ugotuje na obiad), jednak bez możliwości gotowania nie spełniałabym się jako kobieta, mama i żona oczywiście!
   Kuchennego bakcyla przekazała mi moja kochana babcia, która często piekła razem ze swoimi wnukami. Razem z kuzynką nie mogłyśmy się doczekać kiedy nastąpi TEN moment, gdy babcia zgodzi się na wylizywanie garnka z masy, da trochę pomieszać czy w tajemnicy przed mamą pozwoli nam zjeść jeszcze ciepłe ciasto. Tak zupełnie na marginesie - zawsze miały nas boleć brzuchy i jakoś nigdy nie bolały;)) Dlatego większość posiłków, jeśli oczywiście Baśka ma chęć robimy razem. Widzę jak się cieszy, że może pomóc, pyta się czy smakowało...Bo te chwile były dla mnie bardzo ważne i mam cichuteńką wręcz nadzieję, że są choć w połowie takie dla mojej córeczki.
  W mojej kuchni powstało przez pierwszy miesiąc już sporo smakowitych wypieków (niektóre musiałam na prośbę małej czy męża powtarzać). I nie zamierzam przestawać;-) Już obmyślam co upitrasić na obiad w sobotę... No dobra, już Was nie zamęczam moim gadaniem, przechodzę w końcu do tych obiecanych zdjęć.


Na początku duże okno mi trochę przeszkadzało, jednak tylko do czasu! Teraz widzę jego same plusy - jak możliwość bezpośredniego wyjścia z kuchni na taras podczas przyjęć w ogrodzie.








 Już kiedyś wspominałam o naklejce magnetycznej na lodówce. Świetnie się u nas sprawdza, nie niszczy sprzętu, bo w każdym momencie można ją usunąć bez najmniejszego problemu. Genialnie wręcz wpasowała się w miętowo - waniliowe tło naszej kuchni.

 No i można nadal wykorzystywać lodówkę jako nośnik informacji, czy ważnych rysunków Baśki;-)





Sama się do siebie śmieję, bo to zdjęcie mogłoby posłużyć do reklamy majonezu...



Blogowa znajoma z "Nasze miejsce na ziemi" zainspirowała mnie do wypróbowania jej przepisu na bananowe babeczki. Tak jak pisała wyszły genialne, mięciutki i mokre jednocześnie. Szybko zostały zjedzone;) Dziękuję za przepis;-)