poniedziałek, 31 października 2016

Domowy recykling

 
  Wiem, że znakomita większość z Was uwielbia DIY. Ja także należę do grona osób, które ciągle coś majstrują i "kombinują" (tu z mojej strony szczególne pozdrowienia dla pani od polskiego z liceum, która przeżywała  zawał za każdym razem gdy wymyślałam jakieś słowo, a "kombinuje" było jednym z nich ;-)). Dlatego ostatnio w moje łapki wpadło kilka przedmiotów, które starannie przerobiłam.  Wiecie, jedne kobiety kochają kupować buty, torebki (jakąś fajną też nie pogardzę) czy biżuterię. Ja uwielbiam wynajdować rzeczy, które można przerobić czy też zrobić je od podstaw i nadać im unikalny charakter. Zbieractwo raczej mi nie grozi, bo nie jestem typem osoby, która gromadzi wszystkie duperele. Baaa.... nawet większość z nich utylizuje zaraz po tym, jak przestaną w moim domu spełniać swoją funkcję. Przez utylizację rozumiem oddanie tej rzeczy innym , gdzie wiem, że się zwyczajnie przyda, a mi już niekoniecznie. I tak przerobiłam skrzynkę po jabłkach, którą pomalowałam jeszcze latem, ale dopiero teraz mąż przykręcił do niej kółka. Świetnie spisuje się jako nasza przewoźna winyloteka (nie licząc momentów, gdzie Baśka biega ze skrzynią po całym domu ledwo wyrabiając zakręty - wiadomo, misie muszą też mieć swoją dawkę adrenaliny). Czy kwadratowa kobiałka z "Ryneczku Lidla", którą specjalnie przyniosła mi siostra na przeróbkę. Są jeszcze puszki po pomidorach i stary, wyszczerbiony kubek, co dostał druga szansę i teraz będzie osłonką dla roślinek.

  Temat maglowany w blogosferze jak Wisła długa i szeroka. No podobają mi się te skrzynie i raczej szybko mi ta miłość nie przejdzie...
Już coś na święta;-)











  Następną fazą będzie zdobienie bombek (tak bardzo się cieszyłam kiedy kurier zapukał do mych drzwi), jednak ostatnio mam mnóstwo pomysłów, ale z realizacją już gorzej. Źle się czuję i zwyczajnie nie mam siły na to, żeby cokolwiek robić...Mam nadzieję, że za jakiś czas będzie choć trochę lepiej i będę mieć więcej siły na realizację moich planów;-) A kolejny post będzie na temat Halloween i straszenia:)Basia od samego rana z tatą przystrajała pokój i  pełna ekscytacji szykuje się z koleżankami i kolegami na małą rundę po osiedlu;-)


piątek, 14 października 2016

Gusty i guściki





   Długo zastanawiałam się czy poruszać ten trudny temat, bo już wcześniej były momenty, że miałam na to ochotę. Dlatego pewnie dziś się komuś narażę albo zwyczajnie zostanę zlinczowana, mimo to jednak zaryzykuję:-) Bo mnie gdzieś coś w środku gryzie...
    W połowie października mija dokładnie 7 miesięcy od momentu przeprowadzki. Tak, udało się,wreszcie po wielu latach tułaczki jesteśmy na swoim. Co za radość! Prawda jest taka, że od tego czasu razem z mężem odżyliśmy pod każdym względem. Związku, relacji rodzicielskiej, obowiązków domowych (można tak wyliczać, a wyliczać). Przez nasz dom przewinęło się sporo ludzi. Obiecywaliśmy sobie z mężem, że oboje przywdziejemy na ten czas grubą warstwę ochronną, będziemy twardzi i nie damy się przykrym komentarzom.Tylko tak się czasem nie da... Znakomita większość gości była pozytywnie nastawiona, cieszyła się naszym szczęściem, rozwiązaniami. Muszę nawet powiedzieć, że odżyła sieć rodzinnych relacji, które pod wpływem czasu gdzieś się przykurzyły. Były wspaniałe spotkania, czasem w domu, czasem w ogrodzie, gdzie nozdrza drażnił zapach grillowanych potraw...Często unosiłam się kilka centymetrów nad ziemią tak nam było fajnie, dobrze, wspaniale;-) No ale jest też druga strona medalu, bo w życiu wiadomo, nie zawsze jest różowo...
    Zdarzały się też głupie pytania, przykre komentarze... Ale nie takie żeby była jasność jeśli chodzi o rozwiązania typowo techniczne (bo te jestem w stanie przyjąć i przeanalizować, może ktoś ma rację???), tylko czysto czepialskie. Zdarzało się, że wylewano na nas swoją zazdrość i frustrację. Raz nawet musiałam założyć wygodne kapcie i zrobić w samotności małą rundę po mojej wsi, żeby sobie siarczyście poprzeklinać! A po przyjściu do domu zastałam męża z kubkiem melisy...
    Bo ja rozumiem, że komuś może nie podobać się wystrój, dodatki, bo to nie jego klimat. Jedni kochają minimalizm, styl skandynawski, inni uwielbiają retro czy shabby chic i  nic mi do tego. Jedni będą czuć się świetnie w ciemnych lub ostrych kolorach, ktoś inny znajdzie ukojenie w pastelach. Tylko tyle, albo aż tyle.
    Ktoś kiedyś powiedział, że o gustach się nie dyskutuje i chyba jest w tym sporo racji, bo każdy z nas jest inny i lubi inne rozwiązania i wnętrza. Jeżeli idę do kogoś w gościnę, to fajnie jeśli jego gust pokrywa się z moim (wtedy mogę się zachwycać i pieścić zmysły), ale jeżeli tak nie jest, to zwyczajnie to szanuję i nie muszę mu z tego powodu wbijać ostrej szpili przy samym kręgosłupie! Pobędę tam może kilka minut, może parę godzin, wypiję kawę lub dwie i zamknę za sobą drzwi… I nie będę się rozwodzić, że firanki nie pasują do całej reszty, lub kolor mebli mi nie odpowiada. Zachowam to dla siebie, bo to jest mój i tylko mój punkt widzenia ( może ktoś lubi coś innego, nie ma pieniędzy na lepsze rozwiązanie lub najzwyczajniej w świecie nie przywiązuje do tego aż takiej wagi!) Bo z tym można żyć;) z tego co wiem, jeszcze nikt z tego tytułu nie umarł, że jakiś dodatek nie pasuje do wnętrza, lub kolor ścian czy mebli jest nie taki jaki być niby powinien! (No chyba, że nie wiem o jakiś palpitacjach serca na konkretny widok lub rewolucję mieszkaniową ;-) Żeby teraz nie wyjść  na całkowitą zołzę, co się tylko wymądrza, ciekawa jestem Waszej opinii w tej kwestii, bo najzwyczajniej w świecie mogę się mylić, choć praktycznie pisałam o swoich odczuciach, a tych chociażby się bardzo chciało nie da się przeskoczyć;-) Do następnego Kochani! (kolejny post w przyszły piątek;-)

poniedziałek, 3 października 2016

Dży jak dżungla;)

   Nie planowałam tak długiej przerwy (kiedyś Wam opowiem CO, JAK i DLACZEGO), ale to będzie kiedyś. Musiałam ostro zwolnić tempo, no i że tak powiem jestem;) Zaglądałam czasem na Wasze blogi, co u Was ciekawego słychać, bo tak się składa, że mam czas na czytanie. No dobra, ale ja dziś nie o tym chciałam... Bo dziś chcę się pochwalić moją małą kwiaciarnią w salonie.  Mam taki fajny kącik, który od dłuższego czasu czekał na aranżację. Wcześniej stała tam szklarnia z Ikei, ale niestety (stety znaczy się, stety!!!) moich kwiatów zaczęło przybywać w zastraszającym tempie. Stwierdziłam zatem, że przydałoby się jakieś pięterko dla nich (wiecie, coś na wzór drapaka dla kotów). Po przeglądzie tysiąca kwietników w necie każdy miał jakieś "ALE". A ja wybredna baba mam czelność się panoszyć, mając na karku pzreszłość kwiatowo - kryminalną... To znaczy każdy z moich byłych kwiatków w byłym domu miał hodowaną kwiatową traumę, gdzie słowo "hodować" jest tu kluczowe. No, kaktusy mi padały...
   Jednak teraz dojrzałam, wraz z zakupem domu w moim mózgu najwyraźniej została odblokowana funkcja "uprawa i hodowla roślin";) Poprosiłam zatem mojego najlepszego męża na świecie żeby zrobił mi ładny kwietnik. Obiecał go zrobić, ale prosił o cierpliwość, bo ma dużo pracy i zleceń. Jak się kolejny raz w życiu okazało jestem osobą trochę w gorącej wodzie kąpaną (swoją drogą już widzę reakcję mojego męża i rodziców na słowo "trochę") i zaczęłam się niecierpliwić. Postanowiliśmy kupić drewniany kwietnik w Liroy Merlin za jedyne 49.90 (żeby nieco przyspieszyć całą akcję). Później, kiedy paczka dotarła i w końcu została złożona dumaliśmy nad naszą drabinką: czy ją malować, czy może jednak nie? A jeśli malować, to raz, czy może dwa razy?  W końcu mąż podjął męską decyzję: malujemy raz (co za szczęście, że on to powiedział, a nie ja....) Potem gdy już zamieszkały na kwietniku rośliny, powiesiliśmy na nim ozdobne żarówy i całkiem przypadkiem zrobił się fajny, ciepły klimat... Może za jakiś czas dorobię kilka kolejnych doniczek? A co, jak szaleć, to szaleć!
   Pogoda za oknem iście jesienna, deszcz stuka o szyby, żarówy na kwietniku dają delikatne światło, z adaptera sączy się głos Sinatry... I jak tu powiedzieć, że deszczowa pogoda może czasem nie być tak bardzo przyjemna? I nawet dziś nie przeszkadza mi stwierdzenie "sorry taki mamy klimat".